L jak Listerine
Zjawisko fabrykowania chorób pierwsza opisała amerykańska dziennikarka Lynn Payer. W wydanej ponad 20 lat temu książce Handlarze chorobami: jak lekarze, firmy farmaceutyczne i ubezpieczeniowe wpędzają cię w chorobę wnikliwie opisała kilka sposobów, które pomagają wielkim koncernom wylansować dolegliwość. Polegają one nie tyle na wymyślaniu nowych chorób, ile na wynajdywaniu ich. Wskazują normalną czynność organizmu i sugerują, że coś jest z nią nie w porządku. Misterny plan fabrykowania takiej choroby obejmuje m.in. sponsorowanie „badań” czy opłacanie lekarzy, którzy swoim autorytetem wesprą kampanię. Mechanizm polega na tym, że konsument najpierw dowiaduje się o istnieniu choroby, potem zaczyna szukać jej objawów u siebie, a w efekcie sięga po lek.
Pionierem procederu chorobowego podżegania, jak nazwała to zjawisko Payer, był producent wynalezionego w 1879 r. płynu Listerine. Najpierw robił on karierę jako lek na rzeżączkę, środek do czyszczenia podłóg i chirurgiczny środek odkażający. W 1895 r. zaczęto go polecać dentystom jako płyn do ust. Sprzedaż nie była jednak oszałamiająca. Znaleziono więc sposób na jej podwyższenie. W świat poszła informacja o odkryciu „halitozy” – tajemniczej choroby cuchnącego oddechu. Producent nie szczędził pieniędzy na reklamowe kampanie, w których wmawiano Amerykanom, że przypadłość zagrodzi im drogę do miłości i kariery. Poskutkowało. Zapach oddechu tuningować zaczął niemal każdy Amerykanin.
M jak mafia cholesterolowa
Ruch antyfarmaceutyczny przekonuje, że w branży działa zasada: „Dajcie mi lek, a chorobę się znajdzie”. Ale lansowanie nowej przypadłości to niejedyny zabieg marketigowy farmakobiznesu. Zamiast tworzyć nową, zawsze można przecież zmodyfikować definicję istniejącej choroby. Jako najlepszy przykład podaje się nadciśnienie czy problemy z cholesterolem. Niewielka korekta progów wyznaczających standardy zdrowia czy „normalności” przekłada się na liczbę potencjalnych pacjentów. Wystarczy nieco obniżyć poziom nadciśnienia i grupa lekokonsumentów rośnie. Podobnie rzecz ma się z cholesterolem. Część lekarzy twierdzi, że firmy farmaceutyczne jako prawidłowy podają poziom cholesterolu 25-latka. Przy przyjęciu takich założeń od normy odbiega niemal 90 proc. mieszkańców starej Europy.
A korekta progów dokonana w 2001 r. w USA dziś jest wymieniana wręcz jako dowód działania cholesterolowej mafii. W wyniku tych zmian liczba osób, które znalazły się w grupie ryzyka, wzrosła z 13 do 26 milionów. Tymczasem na 14 specjalistów wytyczających progi 9 miało powiązania z farmakobiznesem. Skorzystali na tym producenci statyn – czyli „leków na cholesterol”, które biją na świecie rekordy sprzedaży, plasując się od lat w pierwszej trójce najpopularniejszych preparatów.
S jak seksproblemy
Seksoholizm nie istnieje. To moda obyczajowa – ogłosił niedawno nasz rodzimy guru od seksuologii prof. Zbigniew Lew-Starowicz. Przyznał, że choć zalicza seksoholizm do kategorii zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, to występuje ono znacznie rzadziej, niż się powszechnie uważa. Seksuolog przyznał wprost, że etykieta seksoholika jest dziś dobrą wymówką dla zachowań, które jeszcze niedawno nazywano po prostu niemoralnym prowadzeniem się. Leku na to nie ma.
Dlatego zyski czerpie się z problemów tych, którzy narzekają na brak, a nie nadmiar seksu. Momentem przełomowym było wynalezienie viagry. Działania producentów tej „seksaspiryny” to modelowy przykład wykreowania niemal od zera potężnego rynku zbytu. Wystarczyło przełamać barierę wstydu. W USA koncernowi pomógł w tym Bob Dole, senator z Południa, który przegrał wybory prezydenckie z Billem Clintonem. To on pod koniec lat 90. został twarzą kampanii informacyjnej o problemach z erekcją i impotencją. Zaangażowanie poważnego polityka, do tego konserwatysty i weterana, było strzałem w dziesiątkę. Męski problem przestał być tematem tabu.
Co więcej, szybko okazało się, że po niebieską tabletkę sięgają mężczyźni w każdym wieku – bez względu na to, czy ich problemy z erekcją to efekt choroby, zmęczenia czy zwykłego przewrażliwienia. Kreowanie obsesji erekcji i presji, że „trzeba się wykazać”, zrobiło swoje. Leonore Tiefer, założycielka organizacji „New View Campain”, która piętnuje marketingowe działania producentów leków na potencję, wielokrotnie oskarżała ich o „medykalizowanie seksu” i mamienie ludzi, że łóżkowe problemy załatwi magiczna pigułka.
W wyścigu po klienta, który chce być „zawsze gotowy”, uczestniczy dziś wielu graczy, bo viagra doczekała się swoich kopii. Najzacieklejsza walka toczy się teraz o kobiety. Farmakobiznes zaczął pracować nad nowym lekiem. Na oziębłość. Według „New York Timesa” żeński odpowiednik viagry będzie dostępny w sprzedaży już w 2016 r. Grunt do wejścia na rynek sekspigułki dla kobiet przygotowuje się od dawna. W 1999 r. po raz pierwszy opublikowano dane dotyczące liczby kobiet cierpiących na dysfunkcję seksualną. To podobno 43% pań w wieku 18–59 lat. Od tamtego czasu coraz głośniej o kobiecej oziębłości i problemach, jakie z tego wynikają. Wszyscy powołują się na wspomniane dane. Nikt nie dodaje, że zasponsorował je koncern farmaceutyczny.
Pojawiły się jednak głosy rozsądku. Ray Moynihan, dziennikarz i zarazem wykładowca australijskiego University of Newcastle, w swojej książce „Seks, kłamstwa i farmaceutyki” przekonuje, że brak ochoty na seks u kobiet nie jest chorobą, tylko stanem przejściowym, zależnym od wielu czynników, zaś źródeł oziębłości należy raczej szukać w jakości ich związku z partnerem niż w chemii mózgu.
Z jak zespół napięcia przedmiesiączkowego
Blondynka w średnim wieku szarpie się z wózkiem przed supermarketem. Wyraźnie widać irytację na jej twarzy. – Za tydzień będziesz miała okres. Jesteś drażliwa, masz chwiejny nastrój, czujesz się wzdęta. Zwykłe objawy poprzedzające miesiączkę, a może dysforyczny zespół przedmiesiączkowy? Idź jak najszybciej do lekarza, bo to może być poważna sprawa – mówi damski głos z offu w jednej z reklam kampanii ostrzegającej przed nowym groźnym syndromem związanym z napięciem przedmiesiączkowym. Jeszcze do niedawna były to naturalne reakcje kobiecego ciała.
Reklamę puszczano w USA akurat w momencie, gdy kończył się patent na prozac i pojawił się problem z dalszym osiąganiem dochodu ze sprzedaży tego środka. Wymyślono więc lek na PMS i zaczęto lansować nową przypadłość. Lek, który zawierał identyczną do tej w prozacu cząsteczkę, różnił się od oryginału jedynie kolorem. W kilkudziesięciu pismach branżowych pojawiła się przeszło setka artykułów na ten temat. Podobnie było w Australii przed wejściem na rynek leku na porost włosów. Dział PR firmy produkował dziesiątki tekstów przekonujących o tym, że łysienie prowadzi do problemów emocjonalnych, kłopotów w pracy czy napadów paniki. Znaleźli się i tacy, którzy w to uwierzyli.
Kreatorzy chorób żerują na lękach przed cierpieniem, śmiercią, niepowodzeniem. Korzystają też z ludzkich słabości – łatwiej wziąć tabletkę niż zmienić dietę, ruszyć się z fotela czy stawić czoła problemom psychicznym i zacząć terapię. Farmakobiznes wskazuje szybkie i proste rozwiązania. Sęk w tym, że koszty pójścia na łatwiznę mogą być wysokie.
– Łatwo dostrzec, że chirurg amputował niewłaściwą nogę albo nerkę. Ale jeśli podajesz dziecku lek na ADHD albo depresję, zamiast wypuścić je z klatki, w której jest uwięzione, długofalowe szkody wynikające z takiej kuracji pozostaną w dużej mierze ukryte – twierdzi Nassim Nicholas Taleb w swojej najnowszej książce „Antykruchość, o rzeczach, którym służą wstrząsy”.
Przed użyciem przeczytaj więc ulotkę i zastanów się, zanim połkniesz kolejną tabletkę.