Kreatorzy chorób, czyli słownik sfabrykowanych dolegliwości. Część II

depresja, choroby

E jak elektrowstrząsy

Środowisko lekarzy zajmujących się ludzką psychiką napiętnowano już w latach 60. XX w. Wtedy w USA narodził się ruch antypsychiatryczny, którego swoistym literackim manifestem był słynny Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya. Antypsychiatrzy żądali zniesienia przymusu leczenia i demaskowali dziś już skompromitowane zabiegi i terapie, jak elektrowstrząsy czy lobotomię. – Nie znam lekarza psychiatry, który miał lobotomię, jest też bardzo mało lekarzy, którzy kiedykolwiek zgodzili się przejść elektryczną terapię szokową – mówił Thomas Szasz, jeden z czołowych przedstawicieli tego środowiska. Ten amerykański psychiatra i libertarianin węgierskiego pochodzenia przekonywał, że psychiatria jest pseudonauką, porównywalną z astrologią. A choroba psychiczna mitem, którego funkcją jest „ukrycie, a więc uczynienie łatwiejszą do połknięcia, gorzkiej pigułki konfliktów moralnych w racjach międzyludzkich”.

Szasz nie negował istnienia problemów psychicznych. Proponował, by usunąć je z kategorii chorób i uznać za wyraz zmagania się człowieka z problemami.

Dziś kontynuatorami ruchu są organizacje takie jak IAAPA. Szef sekcji polskiej Andrzej Skulski razem z żoną, żyjącą ze schizofrenią bez toksycznej chemii, przez kilka lat pracowali społecznie i zawodowo w niemieckich ośrodkach psychiatrycznych. Szpitale psychiatryczne i powstałą wokół nich strukturę opieki środowiskowej nazywają nowym wcieleniem „obozów zagłady”. Mówią nie tylko o łamaniu praw człowieka, ale wręcz torturach. Kilka dni temu wydali pierwszą, jak zapowiadają spośród czterech książek demaskujących psychiatryczny resort, pt. Made in Auschwitz. Psychiatria: niewidzialna wojna 2013. Książkę wydano w Niemczech, jeszcze w tym roku ma się ukazać jej polska wersja.

Ruch antypsychiatryczny spotkał się z dużą krytyką i nie zyskał na znaczeniu, zwłaszcza że wraz z rozwojem neuropsychologii odkryto zależności w funkcjonowaniu mózgu, o których antypsychiatrzy nie mieli prawa wiedzieć. Jednak zarówno sam Szasz, jak i jego spadkobiercy podtrzymywali swoje tezy. Na widelec najchętniej brali depresję.

K jak katar duszy

Czym depresja różni się od smutku? – pytał Szasz. Tłumaczył, że depresją nazywamy stan, w którym człowiek czuje się źle, jest zmęczony, ma poczucie beznadziei, bezsilności. Przecież to naturalne uczucia kogoś, kto znalazł się w bardzo złej sytuacji życiowej. – Ernest Hemingway był hospitalizowany wbrew swojej woli i poddany elektrowstrząsom, a kiedy przywrócono mu wolność, popełnił samobójstwo – przekonuje Szasz.

Z danych Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że na depresję cierpi już 350 mln ludzi na świecie. W ciągu najbliższych lat stanie się ona najczęstszym globalnym problemem zdrowotnym. Czy rzeczywiście choroba jest tak powszechna? Nie wszyscy wierzą w wiarygodność statystyk.

– Depresja to dobry przykład marketingu diagnozowania choroby – uważa dr Edward Shorter, historyk medycyny z Uniwersytetu w Toronto. Wyjaśnia, że jej kariera zaczęła się, gdy powszechnie stosowane leki uspokajające i nasenne z grupy benzodiazepin zaczęły się kojarzyć z uzależnieniem. Zdaniem Shortera właśnie wtedy otworzono furtkę do wejścia na rynek depresji. Nie bez znaczenia było też opracowanie nowej generacji antydepresantów SSRI, zwanych selektywnymi inhibitorami zwrotnego wychwytu serotoniny, z najsłynniejszym w tej grupie prozakiem na czele.

Promocyjna machina ruszyła. Setki kampanii społecznych przekonywały całe społeczności, że psychiczne problemy to nie powód do wstydu, a depresję można leczyć. Trudno nie docenić ich pozytywnej roli – dzięki nim padło wiele stereotypów na temat chorób psychicznych, a ludzie powoli zaczęli traktować psychikę jako sferę, o którą warto dbać i którą warto leczyć. Niestety uświadomione społeczeństwo zamiast terapii u psychologa chętniej wybierało drogę na skróty i leczenie farmakologiczne. Między 1985 a 2008 rokiem sprzedaż antydepresantów i antypsychotyków w USA zwiększyła się 50-krotnie i pozwoliła w tym okresie zarobić koncernom 24,2 mld dol.

W innych krajach Zachodu wzrosty były równie imponujące. Odstawała jedynie Japonia. Podczas gdy depresja przechodziła jak epidemia przez USA i Europę, japońscy lekarze upierali się, że w ich kraju jest rzadkim schorzeniem. Lobby farmaceutyczne postanowiło wyprowadzić ich z błędu. Zaczęto wmawiać przedstawicielom rządu, że ich lekarze źle traktują pacjentów, a depresja obniża wydajność społeczeństwa. Sfinansowano kampanię z gwiazdami, które przekonywały, że zaburzenia psychiczne nie są niczym wstydliwym. Zmieniono nawet nazwę choroby – depresja była zbyt stygmatyzująca, kojarzyła się ze szpitalnym leczeniem psychiatrycznym. „Katar duszy” brzmiał dużo łagodniej. Na efekty długo nie trzeba było czekać. Moment przełomowy nastąpił, gdy dwór cesarski przyznał, że księżniczka Masako Owada cierpi na depresję. Lepszej reklamy branża nie mogła sobie wymarzyć.

Scroll to Top